Wygasające zawody. Bezcenni fachowcy

W tym roku, po 50 latach pracy zawodowej jako tokarz, Jan Zugaj przechodzi na emeryturę, a jego zakład tokarski w Starej Dębowej Woli kończy działalność.
Przez lata pan Jan ratował wiele firm z regionu, gdy w samochodzie, koparce, kombajnie, ciągniku czy maszynie na linii produkcyjnej zużyła się jakaś część, a szybki zakup nowej był niemożliwy, Wtedy pozostawał zakład w Starej Dębowej Woli. Taki fachowiec był nieoceniony dla środowiska.
Ojciec wybrał mi zawód
Pan Jan odziedziczył zainteresowanie mechaniką po swoim ojcu, który w latach powojennych, kiedy jeszcze w podostrowieckich wioskach nie było energii elektrycznej, skonstruował dużą szlifierkę do ostrzenia m.in. piły tartacznej, sztangi czy tarczy. Dwóch ludzi, silą mięśni, wprawiało ją w ruch. Do szlifierki zawsze była kolejka.
– Mam wrażenie, że tata wybrał mi ten zawód. Zabierał mnie do pana Simli na ulicę Kościelną w Ostrowcu Świętokrzyskim, który miał warsztat i maszyny, a gdy byłem w ostatniej klasie szkoły podstawowej, zawiózł mnie do Drewmetu na ulicę Starokunowską. Tam pokazał mi tokarkę. Rok później w 1966 r. rozpocząłem naukę w szkole zawodowej w klasie tokarskiej. Obowiązywała tam dyscyplina jak w wojsku. Rano instruktor Kazimierz Biernacki ustawiał uczniów w szeregu od najwyższego do najniższego i przydzielał zadania.
Po ukończeniu szkoły zawodowej, mimo usilnych starań nie mógł znaleźć w Ostrowcu pracy. Z pomocą pospieszył kuzyn ze Stalowej Woli. Tamtejsza huta poszukiwała ludzi do pracy, a jej kadrowcy znali szkoły zawodowe w regionie.
Zapytali mnie czy jestem po hutniczej przyzakładówce czy szkole zawodowej, a obecny przy rozmowie majster od razu skierował mnie na maszynę na Wydział Średniej Obróbki Mechanicznej, gdzie wykonywano elementy do czołgów typu T-54.


Nowoczesne maszyny
Huta Stalowa Wola wynajmowała na osiedlu czteropiętrowy blok i tam mieszkali pracownicy z najważniejszych wydziałów produkcyjnych. Za mieszkania płacił zakład.
-Zarobki też były przyzwoite. Wtedy w Ostrowcu dobry fachowiec zarabiał miesięcznie 2 tys. zł, a ja ponad 5 tys. zł. Była to bowiem praca akordowa i dla wojska, a ponadto jako młody pracownik jeszcze bez rodziny zostawałem przydzielany do pilnych zamówień. W tamtym czasie wydział kupił bardzo nowoczesną wielką obrabiarkę. Wszyscy z grona 20 tokarzy zastanawiali się komu przypadnie zaszczyt pracowania na niej. Faworytami byli starsi i doświadczeni tokarze. Gdy już maszyna została zainstalowana i podłączona, rano w czasie odprawy mistrz powiedział: ?Zugaj na nową?. Miałem zaledwie pół roku stażu, a przełożeni uznali, że to właśnie ja powinienem na niej pracować.
Pan Jan po mimo sukcesów zawodowych postanowił odejść z pracy. Dyrekcja huty nie chciała przyjąć wypowiedzenia, obiecano mu nie tylko wyższe zarobki, ale i możliwość odpracowania służby wojskowej.
-Wszystko ci załatwimy łącznie z mieszkaniem, ale dziewczynę to już musisz sobie znaleźć sam ? usłyszałem. Jednak nie skorzystałem z oferty i wróciłem w rodzinne strony. – Żonę Henię poznałem kilka lat później w Ostrowcu Świętokrzyskim, która pracowała w Wydziale Prasowni Nowego Zakładu Huty Ostrowiec, a ja na Wydziale Obróbki Mechanicznej. Miałem z jej strony ogromne wsparcie. Wiele moich planów zawodowych ustalałem z żoną i – jak się później okazało – bardzo pomyślnie.
Służba wojskowa i znajomy czołg T-54
W 1972 r. pan Jan dostał pobór do jednostki Wojsk Pancernych w Słupsku na Pomorzu i spotkał tam dobrego znajomego – czołg T-54. Znalazł w nim elementy, które wykonywał w Hucie Stalowa Wola. W wojsku uzyskał stopień kaprala, był też dowódcą czołgu. Po dwóch latach dostał propozycję służby zawodowej, jednak nie skorzystał z oferty i wrócił w rodzinne strony. Tuż po wojsku, trafił na Wydział Obróbki Mechanicznej Nowego Zakładu Huty Ostrowiec. Pracował na jednej z większych tokarek sterowanych elektrycznie. Nie było wielu chętnych do obsługi tej maszyny, ponieważ było to znacznie cięższe i odpowiedzialniejsze zadanie niż obsługa tradycyjnej tokarki.
Więc pan Jan, jak to się mówi, spadł kierownictwu WOM-u z nieba. Pracował tam 6 lat. Zaczynały się jednak problemy z kręgosłupem i lekarz zabronił mu pracy na dużych tokarkach. Wydział zaproponował mu lżejszą pracę biurową w rozdzielni robót, ale ta kompletnie mu nie odpowiadała.
Zaczynał od starej tokarki
W tym czasie ostrowiecka firma transportowa PTHW szukała tokarza do pracy na nowo zakupionej tokarce. Za namową brata zgłosił się do tej pracy i został przyjęty. Firma w tym czasie, starą i wysłużoną tokarkę wystawiła na sprzedaż. Pan Jan kupił ją i jak się okazało, stała się ona przepustką do nowego etapu życia. Choć problemów z jej kupnem nie brakowało, bowiem wtedy prywatnie nie można było jej nabyć, taki sprzęt mogła kupić tylko jednostka gospodarcza. Była to druga połowa lat 80-tych, a ówczesna władza nie popierała prywatnych inicjatyw w tej branży. Poszedł więc do Urzędu Gminy Bodzechów, gdzie wpisano go do ewidencji jako fachowca, który organizuje zakład tokarski i będzie świadczył usługi tokarskie dla rolników. Podpisali też podanie na zakup tokarki, za którą trzeba było wtedy zapłacić trzy dobre pensje.
Rodzice przepisali panu Janowi gospodarstwo rolne w Dębowej Woli. Nie mógł go przejąć, pracując w państwowej firmie. Zwolnił się z PTHW i zaczął rozkręcać własny zakład tokarski. To był przysłowiowy strzał w dziesiątkę. Zapotrzebowanie na tego typu usługi było ogromne, a pan Jan był fachowcem w pełni tego słowa znaczeniu, z doświadczeniem i z wielką wyobraźnią.
Bez reklamy
-Sam się dziwiłem, skąd o mnie wiedzą. Prowadziłem przecież niewielki zakład, położony pod lasem, gdzie trudno trafić. Nigdy nie reklamowałem się, a informacje rozchodziły się głównie pocztą pantoflową ? podkreśla pan Jan. -Bywało, że ktoś przyjechał pierwszy raz i już w drzwiach przekonywał mnie, że jak ja tego nie zrobię, to nikt inny jego problemu nie rozwiąże. Starałem się zawsze dotrzymywać słowa.
To była podstawowa zasada. Pan Jan zasłynął z precyzji, dokładności, terminowości oraz poczucia humoru.
-Pamiętam, jak kiedyś przyjechał sam szef ostrowieckiej Wólczanki. W pierwszej maszynie linii technologicznej zepsuło się kółko zębate. Stanął cały zakład, a tymczasem producent z Włoch odpowiedział, że przyśle nową część za 7 dni. Da się coś zrobić – pytał dyrektor. Da się – odpowiedziałem.
Jeszcze na tej samej zmianie wznowiono produkcję.
Awarie w samochodach, maszynach budowlanych, rolniczych, drogowych, to codzienność. Przed laty nabycie części zamiennej było nie lada osiągnięciem. Kurierzy jeszcze nie dowozili części, a urządzenia musiały pracować.
-Oprócz prostych zleceń, zdarzały się też trudniejsze i skomplikowane naprawy związane np. z zamocowaniem jakiejś części. Potrafiłem sobie wyobrazić, jak taka część funkcjonuje w urządzeniu. Nieraz słyszałem od klientów, że gdyby mieli taki pomysł jak mój, to by sami coś takiego zrobili. Odpowiadałem im: więc dlaczego tak nie pomyśleliście?
Stopniowo zakład zwiększał zatrudnienie oraz nabywał kolejne maszyny. Około roku 2004 r. firma Jana Zugaja wykonywała poważne zamówienia dla ostrowieckiej Huty Celsa.
– Hutnicze prasy o nacisku 8 tys. ton po jakimś czasie przechodziły okresowe remonty. Trzeba było w nich wymienić złącza, śruby i nakrętki. Na jedno zamówienie zużywałem 11 ton stali. Wykonywaliśmy duże elementy, które musiały być jednocześnie bardzo precyzyjne. Zamówienia dla Huty Celsa były dla mnie nie lada wyzwaniem. Moimi klientami były też firmy Remondis, Mako, Adma, Bud-Mar, Publima, Chemadin Export z Kielc, przedsiębiorstwa robót drogowych TRAKT, MPRD – generalnie nie sposób wymienić wszystkich.
Konstruktor maszyn
W 2008 r. przyjechał sadownik z Sienna i prosi mnie: panie Janku, niech pan wymyśli jakąś niedużą maszynę do zbioru wiśni. Kombajny są drogie, nie wszystkich na nie stać. Niedługo musiałem myśleć, po dwóch dniach miałem już w głowie pomysł na mechaniczną ostrząsarkę do wiśni.
Była to uniwersalna konstrukcja, która mogła być przymocowana do każdego rodzaju ciągnika. Po 10 sekundach od jej uruchomienia wszystkie owoce leżały już na plandece pod drzewem. Sadownicy byli zachwyceni. Była to pierwsza tego typu maszyna w Polsce.
W zakładzie w Dębowej Woli wykonano kilkadziesiąt takich urządzeń. Niezwykle prosta w konstrukcji i działaniu maszyna stała się hitem. Zakład z Dębowej Woli nie mógł nadążyć z produkcją. Kupowali ją sadownicy z okolic Grójca, Rawy Mazowieckiej, Ożarowa oraz Sandomierza. Zamówienie przyszło
nawet z Ameryki Południowej, od imigranta z Argentyny, który zakupił ją dla swojego dziadka w Polsce. Maszyn oraz urządzeń mechanicznych wymyślonych i zrealizowanych przez pana Jana było o wiele więcej.
Bez pana Jana będzie trudno
Dwa lata temu pan Jan ograniczył zatrudnienie pracowników i po pół wieku pracy w zawodzie przeszedł na emeryturę. Jego klienci pogodzili się z myślą, że następcy w zakładzie nie będzie. Starszy syn Leszek, skończył UMCS w Lublinie, zajmuje się pisaniem książek historycznych oraz kończy doktorat z historii, z rodziną mieszka w Lublinie. Młodszy syn Tomasz, dusza artystyczna, skończył ASP w Krakowie, obecnie z żoną Wiktorią postanowili opuścić Kraków i zamieszkać ze swoją córką w pięknej i spokojnej Dębowej Woli. Bywa, że ktoś z zaprzyjaźnionych firm przyjedzie i prosi o pomoc. ?Panie Janku, niech pan to zrobi. Nie musi być pilne. Wystarczy na jutro rano.
– Zawsze mogą liczyć na wsparcie ? podkreśla jubilat, choć zastrzega się, że więcej niż 2, 3 godz. dziennie w warsztacie nie spędza. Właściciele lokalnych firm, mieszkańcy okolicznych gmin liczą, że nadal brama zakładu tokarskiego będzie otwarta, a pan Jan znajdzie sposób na problem techniczny.
Wielu stałych klientów nie wyobraża sobie zamknięcia zakładu. -Bez pana Jana będzie trudno ? słyszę. Tacy fachowcy są na wagę złota.

Print Friendly, PDF & Email

One thought on “Wygasające zawody. Bezcenni fachowcy

  • 21/11/2019 at 18:11
    Permalink

    Sam pracowałem od 1974 roku jako frezer i tokarz.To prawda że tacy fachowcy są niedoceniani i odpowiednio wynagradzani.Najgorsze w tym że kiedyś zlikwidowano szkoły zawodowe które te kadry kształciły.W mediach mówiono że pracownicy nie mogą znaleźć pracy(duże bezrobocie) ponieważ mają niskie wykształcenie.Uważano wówczas że brakuje kadry inżynierskiej i ją należy kształcić.Jak na rynku pojawił się „wysyp” inżynierów to się okazało że dla nich nie ma tyle etatów.Część z nich podejmowało pracę w różnych sektorach niezgodnych z ich wykształceniem.

    Reply

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *